Kryzys wywołany koronawirusem będzie bardzo kosztowny. Przyniesie gwałtowny wzrost deficytów i zadłużenia publicznego. Pod naporem załamania dochodów budżetowych i zwiększonych wydatków ustępują reguły fiskalne, które nałożyliśmy na siebie sami lub zrobiła to Unia Europejska.
One nie znikają, ale w obecnej sytuacji są traktowane z dużym przymrużeniem oka. Bez takiego podejścia kryzys byłby jeszcze większy, a walka z nim niemożliwa. Sytuacja, jaką przyniósł COVID-19, skłania do refleksji, które reguły chroniące stabilność finansów publicznych mają sens, a które należałoby wyrzucić do kosza albo przemyśleć na nowo. Dzisiaj w Polsce zawieszamy funkcjonowanie stabilizującej reguły wydatkowej (SRW) na czas stanu epidemii. Później mamy wrócić do niej stopniowo w horyzoncie nawet czterech lat, w zależności od tego, jak szybko uda nam się odbudować gospodarkę po kryzysie.
SRW dała nam dużo, ale widać jej słabości. Pozwoliła wyjść z unijnej procedury nadmiernego deficytu, który po kryzysie lat 2008‒2009 wynosił więcej niż limit UE na poziomie 3 proc. PKB. Chroniła nasze finanse przed nadmiernym wzrostem wydatków w czasach dobrej koniunktury i wymuszała na rządzących szukania źródeł dochodów, jeśli chcieli zwiększyć nakłady na jakiś cel.
Część ekonomistów krytykuje dzisiaj jej obchodzenie, wypychanie wydatków poza limit, jaki SRW określa co roku dla budżetu państwa. Są tacy, którzy twierdzą, że skoro rząd chce ją zawiesić, to powinien skorzystać z klauzuli, która pozwala jej nie stosować, jeśli mamy jeden z opisanych w konstytucji stanów nadzwyczajnych. Koronawirus zostanie z nami na dłużej, być może na zawsze, epidemia może nawracać, więc uzupełnienie kryteriów wyłączających regułę o stan epidemii jest rozwiązaniem sensownym.
Kryzys pokazał nam, że „ojcowie” SRW nie przygotowali sensownego mechanizmu jej powrotu. Gdy znów zacznie działać, uderzy w budżet państwa niczym obuch i wymusi cięcie wydatków. Regułę należy poprawić, ale nie zmieniać jej sensu. Odejście od niej jest zresztą najprawdopodobniej niemożliwe ze względu na to, że przywiązali się do niej inwestorzy i agencje ratingowe. Jej brak skończyłby się wzrostem kosztów obsługi długu.
Inną kwestią jest to, czy reguła jest szczelna. Nie jest i nie była. Rząd PiS obchodzi ją od momentu dojścia do władzy. Politycy mają skłonność do ignorowania zasad, które wiążą im ręce. Gorsi są jednak ci, którzy im w tym pomagają, wiedząc, gdzie są słabe punkty.
Jedną z najsłabszych reguł, jakie mamy, jest konstytucyjny limit zadłużenia. Zgodnie z nim, jeśli dług publiczny przekroczy 60 proc. PKB, rząd musi wprowadzać drakońskie oszczędności. Zapisany w konstytucji limit jest narzędziem tępym, skłania rządzących do stosowania kreatywnej księgowości i widzimy to obecnie. Tępym dlatego, że próg nie różnicuje, co jest przyczyną wzrostu zadłużenia. Teoretycznie dobrze, że taki hamulec istnieje, bo politycy nie mogą wydawać, ile chcą. Jednak w obecnym kryzysie wydajemy nie tyle, ile chcemy, ale tyle, ile musimy. Dochody spadają przez recesję, a nie słabość poboru danin. PiS aż 200 mld zł wypchnął poza państwowy dług publicznych, czyli ten, który obowiązuje w konstytucyjnym limicie. Nie dlatego, że rządowi tak wygodniej, ale dlatego, że zmuszony jest do ominięcia limitu. Ten dług nie zniknie, będzie go widać w unijnych statystykach. Będziemy więc jeszcze bardziej niż w ostatnich latach funkcjonowali w dwóch systemach liczenia długu. Czas je ujednolicić, ale warunkiem tego powinna być poważna debata nad sensem utrzymywania limitu nieadekwatnego do poważnych kryzysów.
Nie wiemy, jaki dług jest dla danej gospodarki optymalny, a jaki staje się groźny. Czy Polska i Niemcy mogą sobie pozwolić na taki sam dług? Nie. Może warto więc przemyśleć także limity z unijnych traktatów.
Kara za to, że deficyt przekracza 3 proc. PKB, jest dotkliwa – musimy podejmować wyrzeczenia, aby dziurę w finansach zasypywać. Jest wymierzana ex post, a więc polityka oszczędnościowa prowadzi nas często do poświęcanie tempa wzrostu PKB, aby ściąć deficyt. Lepiej gdyby UE postawiła na bardziej wyszukane rozwiązania i penalizowała odchodzenie przez kraje od zdrowych budżetów, zanim dojdzie do złamania limitów. Istnieje procedura nadmiernego odchylenia, w której na cenzurowanym znajdują się państwa nieobniżające deficytu strukturalnego (po odjęciu dochodów jednorazowych czy wpływu cyklu koniunktury) w odpowiednim tempie. Nikt się nią nie przejmuje przez brak poważnych konsekwencji za jej naruszenie.
Ekonomiści Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff, którzy udowodnili, że dług publiczny powyżej 90 proc. PKB ogranicza tempo rozwoju, dzisiaj dają do zrozumienia, że w obecnych warunkach to kwestia drugorzędna. Mówią o gwałtownym wzroście długu: „To nie jest darmowy lunch, ale nie było wyboru. To jest jak wojna. Bezdyskusyjne jest, że (rządzący – red.) powinni robić wszystko, co w ich mocy, aby utrzymać spójność polityczną i społeczną, aby utrzymać gospodarki”.
Już powinniśmy zastanawiać się nad stabilnością finansów po kryzysie. Jesteśmy w sytuacji, w której jedziemy przez miasto z umierającym człowiekiem z prędkością 120 km/h i łamiemy wszystkie przepisy. Jeśli nam się uda dotrzeć do szpitala i pacjent przeżyje, to może rodzić pokusę podobnej jazdy w mniej dramatycznych sytuacjach. Dlatego potrzeba mądrych reguł ograniczających na drodze, a nie takich, które powodują dotkliwe kary dopiero po fakcie.