Wśród osób przyglądających się temu, co dzieje się na warszawskiej giełdzie, popularną zabawą były w ostatnim czasie historyczne analogie wynikające ze spadków WIG20, głównego indeksu GPW. W ostatniej dekadzie lutego spadł poniżej 2 tys. pkt – a więc giełda znalazła się w XX w.
Magazyn DGP 27 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Kilka dni później była już przed rozbiorami. Szło szybko, bo w połowie marca mieliśmy nawet rozbicie dzielnicowe (XIII w.). W czasie pisania tego tekstu król Kazimierz Jagiellończyk prowadził wojnę trzynastoletnią z Krzyżakami. W XV w. Królestwo Polskie było potężne, ale WIG20 w okolicach 1460 pkt to nie oznaka siły. Poprzednio w tych okolicach był 17 lat temu.
17 lat temu byliśmy po kryzysie związanym z pęknięciem bańki internetowej. Później było kilka lat prosperity (i w Polsce, i na świecie) i wpadliśmy w kolejny globalny kryzys finansowy. Ten zmienił warunki, w jakich funkcjonowały rynki finansowe (wcześniej o zerowych czy nawet ujemnych stopach procentowych raczej się nie myślało, po ostatnim – pardon: poprzednim – krachu zerowe stopy nie są niczym nadzwyczajnym), ale gdy minął, akcje na światowych giełdach znów zaczęły iść w górę.
Skala obecnych spadków na giełdach sprawia, że robione są porównania z wielkim kryzysem z lat 30. Ale gwałtownych załamań było więcej. Po wojnie przez długi czas nie uderzały one w nas bezpośrednio, bo mieliśmy gospodarkę centralnie planowaną, a nie rynkową. Ale i w latach 90. było na świecie parę trudnych momentów. W 1992 r., za sprawą George’a Sorosa, załamał się europejski wąż walutowy. W 1997 r. mieliśmy falę kryzysów w krajach dalekowschodniej Azji. Rok później ta fala przykryła Rosję, ale też słynny fundusz Long-Term Capital Management.
Zatem kryzys jak kryzys? Niekoniecznie. Tym razem skala niepewności jest dużo większa.
Gdy jeden kraj (a nawet cała grupa państw) ma problemy z zadłużeniem, z grubsza wiadomo, co robić. Jeśli trzeba zapobiec niewypłacalności, należy mu zapewnić linie kredytowe, szukać sposobu na podniesienie konkurencyjności jego eksportu na światowych rynkach, pozwolić na spadek kursu lokalnej waluty – choć w możliwie niewielkim stopniu, zadbać o stabilność systemu bankowego, by całkiem nie zatrzymać finansowania gospodarki i nie pozbawić deponentów wszystkich oszczędności.
Większy problem był wtedy, gdy – jak pod koniec ubiegłej dekady – padał cały system finansowy. Banki jeden po drugim informowały o stratach. Niektórych – w historii zapisał się zwłaszcza Lehman Brothers – uratować się już nie udało. Kłopoty banków to również problemy ich wierzycieli. Deponentów wszyscy starają się chronić, ale tych, co kupili skomplikowane instrumenty od tych banków – fundusze czy firmy ubezpieczeniowe – już niekoniecznie. Problemy banków to również ryzyko, że ktoś, kto chciałby wziąć kredyt, po prostu go nie dostanie. To oznacza duszenie popytu: kryzys był globalny, więc mówimy też o popycie ogólnoświatowym. Trochę potrwało, ale recepta na taki kryzys znalazła się: stopy procentowe poszły w dół, co w połączeniu z wysypywaniem na rynek gotówki przez banki centralne miało sprawić, że instytucje finansowe nie będą mieć problemów płynnościowych. W rękach rządów było dokapitalizowywanie tych graczy, którzy rokowali nadzieje (albo kwalifikowali się do grupy „zbyt wielcy, by upaść”). Poszły na to setki miliardów dolarów i euro, co mocno podniosło zadłużenie poszczególnych rządów. Wychodzenie z problemów, które narastały przez kilka lat, zajęło kilka kolejnych, ale można powiedzieć, że z grubsza się udało.
Jednak co robić, gdy rząd – i to nie jeden, lecz wiele rządów – właściwie z dnia na dzień zatrzymuje gospodarkę (poza Netflixem i sieciami społecznościowymi), żeby zahamować rozprzestrzenianie mocno zaraźliwego, ale generalnie rzecz biorąc nie tak znów szkodliwego wirusa – nie do końca wiadomo. Bo takiego doświadczenia ani rządy, ani tym bardziej nowoczesne rynki finansowe dotąd nie miały. Nie mówiąc już o tym, że wielu inwestorów tak naprawdę nie miało w ogóle doświadczenia z kryzysem.
Nie wiedzą ani ci, którzy zarządzają pieniędzmi, ani rządy.
Zacznijmy od tych drugich. Mocniej albo słabiej zacisnęli ręczny hamulec, ale chcą, żeby gospodarka jakoś cały czas jechała. Motywacje mogą być różne. Mogą próbować minimalizować straty. Mogą stać na czele najpotężniejszej światowej gospodarki, będąc równocześnie właścicielami hoteli i pól golfowych, czyli miejsc, którym kwarantanna nie sprzyja. Mogą mieć na uwadze, że za kilka tygodni odbędą się jakieś ważne wybory.
Tyle że jazda gospodarki na ręcznym nie jest prosta. YouTube co prawda nadal działa, ale wiele biznesów stanęło – nie są w stanie nic sprzedawać. Jeśli nie zgromadziły zapasów gotówki, nie mają na podatki czy pensje dla pracowników. Nie kupują też od innych. Ci szybko mogą znaleźć się w podobnej sytuacji. I pociągnąć za sobą kolejnych. Ale przecież nie firmy są najważniejsze. Pracownicy, którzy nie dostaną pensji, muszą sięgnąć do oszczędności – jeśli je mają. Konsumpcja siada nie tylko dlatego, że części dóbr i usług nie można kupić. Również dlatego, że nie wiadomo, czy za miesiąc lub dwa będą pieniądze na podstawowe potrzeby. Wiele osób może trafić na bezrobocie. W Stanach Zjednoczonych złożono w poprzednim tygodniu 3,3 mln wniosków o zasiłek. Tylko w jednym tygodniu! W czasie ostrej recesji w 1982 r. rekord wyniósł 695 tys. W marcu 2009 r. – w czasie poprzedniego kryzysu – było to 665 tys. W dużo mniejszej Kanadzie wniosków o zasiłek w ostatnim tygodniu było ponda 900 tys. W niewielkiej Norwegii w ciągu przeszło dwóch tygodni liczba bezrobotnych urosła z 65 tys. do 291 tys. – ponad 10-proc. bezrobocia nie było tam od II wojny światowej. Zasiłki wypłaca państwo. Można ich uniknąć, można zafundować postojowe. Ale to również będzie kosztować. Przykładowo w naszej gospodarce na wynagrodzenia idzie miesięcznie ponad 60 mld zł. Choć rzecz jasna (bezpieczniej byłoby napisać: zapewne) nie wszyscy będą na garnuszku państwa, to nawet parę miliardów byłoby poważnym wydatkiem. Mowa o paru miliardach miesięcznie.
Zatrzymanie dotyczy sektora realnego, a nie finansów, lecz te także są dotknięte przez kryzys. Firmy i konsumenci bez płynności to niespłacane kredyty. Innych problemów nie trzeba szukać.
Czy da się to wszystko popchnąć tak, żeby w miarę bezboleśnie przejść przez kwarantannę? To będzie zależało od tego, jak długo obecny stan będzie się utrzymywał. Potem pojawi się inne pytanie: czy w ogóle, a jeśli tak, to jak szybko uda się wrócić do funkcjonowania sprzed wirusa z Wuhan? Dziś w ogólne nie warto łamać sobie tym głowy.
Ale ci, którzy próbują zarabiać, inwestując na rynkach finansowych, takiego komfortu nie mają. Ich decyzje – sprzedać czy kupić – zależą od tego, jak widzą perspektywy gospodarek, branż i pojedynczych firm. Choć nie tylko. Istotne jest również to, jak sytuację oceniają inni. Jeśli oni będą sprzedawać, cena spadnie i jest się na minusie (w finansach powszechna jest zasada mark to market – czyli wycena aktywa w bilansie jest taka, jak dyktuje rynek). A za dużą część obrotu odpowiadają algorytmy komputerowe. Ich zaletą jest to, że reagują na nowe informacje w ułamku sekundy. Ale mogą też pogłębić spadki czy wzrosty, kiedy na dużą skalę dzieje się coś niespotykanego. Końcowy efekt jest taki, że gigantyczne straty przeplatają się z dużymi wzrostami cen. Generalnie jednak przeważają te pierwsze (wymyślmy sobie jakiś indeks giełdowy: zaczynając od 2 tys. pkt po 10-proc. spadku i 10-proc. wzroście mamy 1980 pkt).
Większe wahania oznaczają wzrost ryzyka, a więc i mniej chętnych do handlu. Czyli płynność rynku spada. I ten, kto chciał sprzedać tysiąc akcji, nie zrobi tego już w jednej transakcji, tylko w pięciu. Żeby znaleźć pięciu chętnych, musi zejść z ceny. Koło się zamyka.
Taka sytuacja dotyczy nie tylko jednej giełdy – nawet największej na świecie. To, co dzieje się za Atlantykiem, ma wpływ na rynki i na Dalekim Wschodzie (choć tam z „koroną” radzą sobie relatywnie nieźle, co znajduje odbicie w cenach akcji), i na naszym kontynencie. Międzynarodowe fundusze, którym łatwo było zgromadzić środki na inwestycje np. na rynkach wschodzących (czyli m.in. w Polsce), teraz na wyścigi z nich wychodzą. Chętnych do sprzedawania jest więcej niż kupujących również na rynkach obligacji czy surowców. Choć tu w grę mogą też wchodzić inne czynniki (np. ropa potaniała, bo Rosja nie dogadała się z kartelem OPEC co do cięć wydobycia).
Sytuację pogarsza jeszcze to, że skoro trudno dziś cokolwiek przewidywać, to najbezpieczniejsze wydaje się posiadanie gotówki, zwłaszcza że – jak widać na przykładzie firm i konsumentów – staje się ona towarem pierwszej potrzeby. Niech to będzie nawet gotówka w postaci depozytu bieżącego w banku. Najlepiej wszakże, żeby był to depozyt w dolarach. „Zielony” to na świecie najważniejsza waluta rozliczeniowa. I waluta najchętniej wykorzystywana przez banki centralne do lokowania rezerw walutowych. Dlatego jeśli ucieka się do gotówki, to zwykle właśnie do niego. I dlatego dolar w ostatnich tygodniach zyskiwał na wartości.
Ten trend odwrócił się nieco dopiero wtedy, gdy Ameryka de facto obiecała, że jest gotowa zalać swoją walutą cały świat. Najpierw podłączyła wiele krajów do dolarowej kroplówki – zapowiadając prowadzenie operacji swapowych z kilkoma różnymi bankami centralnymi na całym świecie (choć nie z naszym). A później zadbała o płynność: na początku tego tygodnia Rezerwa Federalna, czyli tamtejszy bank centralny, zapowiedziała, że jest gotowa na nieograniczony dodruk pieniądza. Skupi z rynku tyle obligacji rządu federalnego i tyle papierów zabezpieczonych kredytami hipotecznymi, ile będzie trzeba. To bezprecedensowy ruch – wcześniejsze rundy ilościowego luzowania polityki pieniężnej miały jakieś limity. Nawet ogłaszając w poprzednią niedzielę początek skupu aktywów Fed wyznaczył takie ramy: 500 mld dol. na obligacje i 250 mld dol. na papiery hipoteczne. I połowę tych sum wykorzystał w kilka dni.
Dostarczenie płynności to jedno. Polega zresztą nie tylko na pompowaniu pieniędzy na rynek finansowy, lecz także do firm. Fed ogłosił gotowość bezpośredniego finansowania firm. Drugie to podejrzenie, że skoro idą na całość, to wiedzą coś, czego nie wie rynek. I na pewno nie jest to nic optymistycznego. Co to może być – być może dowiemy się w najbliższych tygodniach, śledząc wyniki amerykańskiej gospodarki. Na razie nasuwa się podejrzenie, że gorączkę na rynkach finansowych skuteczniej niż banki centralne i rządy zbiłyby wiarygodne sygnały, że koronawirus choćby spowalnia.