Co się stało, że Adam Glapiński, dawniej chętny do podnoszenia stóp procentowych, teraz się przed tym broni.
Dziennik Gazeta Prawna
Jeśli po I kwartale inflacja wyniesie około 4,5 proc., a tempo wzrostu PKB będzie nadal relatywnie wysokie, złożę wniosek o podwyżkę stóp – to prawdziwa wypowiedź Adama Glapińskiego. Inflacja już w styczniu sięgnęła 4,4 proc. i była najwyższa od ośmiu lat. Wzrost gospodarczy mamy w okolicach 3 proc. To oczywiście nie 5 proc. sprzed kilku kwartałów, ale bieżące wyniki gospodarki można uznać chyba za relatywnie dobre. Ale wniosku o podwyżkę nie należy się spodziewać, bo cytowana wypowiedź obecnego prezesa Narodowego Banku Polskiego pochodzi z czasów, gdy współdecydował o wysokości stóp jeszcze jako szeregowy członek Rady Polityki Pieniężnej. Wtedy uchodził za jednego z największych „jastrzębi” w radzie. Dziś jest traktowany raczej jako „gołąb”.
Co się zmieniło? Trzy rzeczy.

Po pierwsze: polityka

Kto spłaca kredyt lub ma depozyt bankowy, powinien wiedzieć (i wielu pewnie wie), że chociaż zawarte w umowie ceny kredytów/depozytów wynikają z decyzji konkretnego banku, to te decyzje uzależnione są od poziomu oficjalnych stóp procentowych banku centralnego. Stopy oficjalne są zaś ustalane przez Radę Polityki Pieniężnej. Ten organ Narodowego Banku Polskiego pojawił się u nas dzięki temu, że został wpisany do konstytucji z 1997 r. Zapisano w niej, że 10-osobową RPP tworzyć będą: szef banku centralnego i po trzy osoby wyznaczone przez Sejm, Senat i prezydenta na sześcioletnią kadencję (wcześniej decyzje o wysokości stóp formalnie jednoosobowo podejmował prezes NBP).
Adam Glapiński w RPP znalazł się na początku 2010 r. z nadania Lecha Kaczyńskiego. Prócz niego prezydent wyznaczył do rady Zytę Gilowską i Andrzeja Kaźmierczaka. To była „opozycyjna trójka” RPP. Początkowo była „czwórka”, bo ze wskazania prezydenta był również prezes banku centralnego Sławomir Skrzypek (zginął w katastrofie smoleńskiej). Opozycyjna, bo sześciu innych członków wskazał parlament, w którym większość miała wówczas koalicja Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Skoro zaś „trójka” była opozycyjna, to nie musiała się specjalnie przejmować niczym innym niż głównym mandatem banku centralnego.
Istotne zastrzeżenie – wśród członków RPP podziały przebiegają często inaczej niż wynikałoby z powołania przez to czy inne ugrupowanie. W radzie, w której zasiadał Glapiński, były też inne „jastrzębie” – czyli zwolennicy wyższych stóp procentowych – jak Jan Winiecki czy Andrzej Rzońca, których wybrał parlament. Generalnie skład wybrany w 2010 r. był oceniany jako „dość jastrzębi”.
Wróćmy do Glapińskiego. – W Polsce zadania banku centralnego są określone inaczej, niż to ma miejsce w systemie Rezerwy Federalnej USA. Dlatego jest czasem problem niezrozumienia funkcji NBP. W Polsce bank centralny ma jednoznaczny priorytet w postaci dbania o stabilny poziom cen. Wzrost PKB jest celem uzupełniającym. Członkowie Rady muszą się do tego dostosować, niezależnie od swoich poglądów – mówił pod koniec 2009 r., jeszcze jako doradca ekonomiczny prezydenta i jeden z potencjalnych kandydatów do RPP. – Odwołując się do konstytucji, do ustawy o NBP, rada została powołana po to, żeby stabilizować pieniądz. Tym samym jej przeznaczeniem jest raczej bycie poddawaną stałej krytyce, że zbyt mało sprzyja wzrostowi gospodarczemu, a za bardzo przejmuje się walką z inflacją. To jest normalna sytuacja. Jeśli rada jest krytykowana z tego powodu, to moim zdaniem znaczy, że właściwie wypełnia swoje funkcje – dodawał wtedy.
Nie znaczy to oczywiście, że zawsze myślał tylko o podwyższaniu stóp – na początku swojej kadencji kilka razy zagłosował wręcz przeciwko wyższym kosztom pieniądza – ale już na początku pracy w RPP wskazywał, że będzie to potrzebne dość szybko. A później miał też takie wypowiedzi, jak ta z początku tekstu – z lutego 2012 r. W maju tego samego roku RPP zdecydowała się na ostatnią podwyżkę stóp w cyklu, który zaczęła w styczniu poprzedniego roku. Główna stopa – ta, od której zależy oprocentowanie kredytów i depozytów – doszła do niewyobrażalnie dziś wysokiego poziomu 4,75 proc.
Na początku 2016 r. kadencja Glapińskiego jako członka RPP się skończyła (przepisy pozwalają na pełnienie tej funkcji dwa razy). Prezydentem był już wtedy Andrzej Duda, a w Sejmie i Senacie większość miało Prawo i Sprawiedliwość. W tej sytuacji Marek Belka, ówczesny prezes NBP, zaproponował, by Adam Glapiński wszedł do zarządu. Kilka miesięcy później – zgodnie z oczekiwaniami – został on prezesem Narodowego Banku Polskiego.
„Stałej krytyce, że zbyt mało sprzyja wzrostowi gospodarczemu, a za bardzo przejmuje się walką z inflacją” nie mógł być poddawany. Od marca 2015 r. stopy bowiem są na rekordowo niskim poziomie: podstawowa wynosi 1,5 proc. (inna sprawa, że Glapiński był wówczas przeciwko obniżce). A prezes więcej uwagi poświęca wzrostowi. „Pamiętajmy, że efektem podwyżki stóp procentowych byłoby osłabienie dynamiki popytu, która dziś i tak się już obniża. Dlatego taka decyzja byłaby sprzeczna z dążeniem do wspierania zrównoważonego wzrostu gospodarczego, a jednocześnie tworzyłaby istotne ryzyko obniżenia inflacji poniżej celu w kolejnych latach” – napisał szef NBP w ubiegłotygodniowym tekście w „Rzeczpospolitej”. Został on opublikowany już po zaskakująco wysokim styczniowym wskazaniu inflacji.
Jeśli krytyka się zdarzała, to ze względów leżących poza polityką pieniężną. Raczej z powodu polityki rozumianej szeroko, jak spotkania Glapińskiego z prezesem Prawa i Sprawiedliwości. Prezes NBP oberwał też rykoszetem przy okazji „afery Chrzanowskiego”, gdy okazało się, że jego bliski współpracownik, mianowany początkowo do RPP, a później do przewodniczenia Komisji Nadzoru Finansowego, złożył propozycję korupcyjną Leszkowi Czarneckiemu, właścicielowi dwóch banków (nie ma dowodów, że Glapiński o tym wiedział, nie mówiąc już o udziale). Czy wówczas, gdy na jaw wyszła wysokość zarobków szefowej departamentu komunikacji społecznej banku centralnego. Żadna z tych spraw nie miała jednak wpływu na politykę pieniężną. Może poza aferą Chrzanowskiego, gdy NBP dał bankom Czarneckiego kilka miliardów pożyczek na poratowanie płynności.

Po drugie: gospodarka

– Na pewno znaczenie ma to, z jakiego jest obozu politycznego. Krytycy będą punktowali ten fakt, natomiast nie ulega wątpliwości, że u większości członków obecnej Rady Polityki Pieniężnej jest pewnego rodzaju przekonanie o wadze stabilności stóp procentowych. Moim zdaniem ono jest błędne, ważniejsza jest stabilność pieniądza niż stóp. W tej radzie panuje przekonanie, że lepiej się pomylić, podnosząc stopy procentowe później, niż działając prewencyjnie. W poprzednich latach bank centralny miał rację. Dwa lata temu rada miała argumenty pozwalające na to, by utrzymywać stopy na niezmienionym poziomie. Ale w ubiegłym roku ta sytuacja się zmieniła – mówi dr Jarosław Janecki ze Szkoły Głównej Handlowej.
Dziś, gdy prezes Glapiński zdaje się martwić bardziej o słabość koniunktury niż o zbyt szybko rosnące ceny, gospodarka wygląda trochę inaczej niż przed dekadą. Wtedy mieliśmy za sobą pierwszą falę kryzysu finansowego. Wyszliśmy z niej obronną ręką, ale stało się tak w dużej mierze za sprawą ogromnego wzrostu deficytu w finansach publicznych. W latach 2009–2010 przekraczał on 7 proc. PKB. Wtedy przyjmowano właściwie za pewnik, że taki deficyt podbije inflację. O niej zaś można było powiedzieć wtedy wszystko, tylko nie to, że była ustabilizowana. Pierwsza Rada Polityki Pieniężnej zdusiła ją niemal do zera (początek 2003 r.). Druga zmagała się z krótkotrwałym przyśpieszeniem po wejściu Polski do Unii Europejskiej (NBP razem z Urzędem Ochrony Konkurencji i Konsumentów rozkręciły wtedy akcję na rzecz „przeciwdziałania nieuzasadnionym wzrostom cen”) i drugim, bardziej trwałym, w efekcie przedkryzysowego boomu. Dopiero za kadencji trzeciej RPP – tej z udziałem Adama Glapińskiego – problem inflacji został, jak się zdawało, trwale zlikwidowany. Tak trwale, że przez dłuższy czas (od lata 2014 r. do jesieni 2016 r.) mieliśmy wręcz deflację, czyli spadek ogólnego poziomu cen liczony w skali roku.
Sporo zmieniło się też, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy. Przed kryzysem byliśmy szybko rozwijającą się gospodarką – nowym członkiem Unii Europejskiej. W czasie kryzysu – „zieloną wyspą”. Po nim okazało się, że starego tempa wzrostu nie da się już utrzymać (również za sprawą pogarszającej się demografii) i teraz nawet 3 proc. może być powodem do zadowolenia.
Przed kryzysem rośliśmy zasilani zagranicznym kapitałem – na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego mieliśmy duże minusy, a kurs złotego podlegał silnym wahaniom. Dziś gospodarka jest zrównoważona, a kurs złotego do euro od kilku lat równy jak stół.
To wszystko warto jeszcze rzucić na tło międzynarodowe: najważniejsze banki centralne prowadziły (lub – jak Europejski Bank Centralny – wciąż prowadzą) politykę zerowych lub wręcz ujemnych stóp procentowych i wpompowują w gospodarki setki miliardów dolarów (euro, jenów, juanów) w ramach programów dodruku pieniądza. Ta polityka, którą przed kryzysem można było z pewnym zaciekawieniem obserwować jedynie w Japonii, rozlała się na niemal cały świat. Co najdziwniejsze – nie skutkuje ona wybuchem inflacji (liczonej jako zmiana cen dla konsumentów, ceny nieruchomości albo akcji na giełdach to już zupełnie inna bajka).
– Prezes Glapiński zobaczył, że szerszy kontekst tego, co dzieje się na świecie i w Europie, to kontekst niższego wzrostu gospodarczego. Pojawiające się w ostatnich latach obawy o przegrzanie się nie sprawdzały – wskazuje Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista mBanku.
– Prezes dosyć dużą wagę przywiązuje do tego, co robią banki centralne poza Polską. Gdy jest czas powszechnego łagodzenia polityki pieniężnej, polski bank nie chce dopuścić do zbyt dużych różnic pomiędzy stopami u nas i w najważniejszych gospodarkach – dodaje Jarosław Janecki.
I wreszcie banki i kredyty. Gdy w pierwszej połowie obecnej dekady schodziliśmy ze stopami w dół, jednym z głównych argumentów przeciwko takim ruchom było to, że gdy dojdziemy do zera, banki nie będą miały na czym zarabiać. Dlaczego to źle? Bo zyski przekładają się na kapitał banków, który służy jako zabezpieczenie przed utratą wartości kredytów. Czyli w skrócie: nie ma zysków, nie będzie kredytów, gospodarka stanie. Teraz obawy są inne. Gdy stopy pójdą w górę, pojawią się problemy ze spłatą kredytów. Doświadczenia związane z frankowiczami z pewnością działają na wyobraźnię decydentów w zakresie polityki pieniężnej.
W sumie wygląda to z grubsza tak. – Prezes Glapiński czuje się komfortowo, bo uważa, że odchylenia od długookresowego trendu w inflacji i wzroście nie są na tyle duże, by uzasadniały akcję ze strony RPP. Przypomnijmy sobie, że jeszcze dwa miesiące temu wszyscy oczekiwali podwyżek stóp. Teraz okazuje się, że wzrost gospodarczy siada, widać też, że natura obecnego wzrostu inflacji jest taka, że ona się tak wysoko nie utrzyma również ze względu na efekty związane z koronawirusem. I teraz ludzie, którzy swoimi pieniędzmi zakładają się o poziom stóp, w podwyżki już nie wierzą. Uznają, że prawidłową trajektorią będą raczej obniżki – wskazuje Ernest Pytlaczyk z mBanku.

Po trzecie: perspektywa

Najkrócej mówiąc, gdy jest się „tylko” członkiem RPP, można sobie pozwolić na więcej niż będąc szefem całego banku centralnego. Przynajmniej jeśli chodzi o wypowiedzi. Członek rady zarabia tyle, ile członek zarządu NBP, a w pracy powinien pokazać się dwa razy w miesiącu – na dwa dni posiedzenia, którego finałem jest decyzja o stopach procentowych, i na jeden dzień dwa tygodnie później, żeby przyjąć sprawozdanie z posiedzenia. Reszta to program dowolny: zawodowo może tylko wykładać lub pisać książki, ale nikt go nie rozlicza z tego, czy spędza czas na wycieczkach w góry czy na ślęczeniu nad dokumentami, wykresami i modelami ekonometrycznymi. Albo na spotkaniach z dziennikarzami finansowymi lub inwestorami, którzy zastanawiają się, czy polskie obligacje trzeba dziś kupować, czy raczej sprzedawać. Ci będą śledzić twoje wypowiedzi jako członka RPP, nawet jeśli będziesz plótł androny (ta uwaga oczywiście nie dotyczy Adama Glapińskiego) – będziesz tym ważniejszy, im większe prawdopodobieństwo, że w trakcie posiedzeń RPP twoje zdanie przechyli wagę pomiędzy jastrzębiami i gołębiami. Ale cały czas będziesz „jednym z dziesięciu”.
Co innego prezes. Tu szanse na bycie języczkiem u wagi są dużo większe. Jest to usankcjonowane ustawowo: jeśli na posiedzeniu RPP zdania rozkładają się po równo, głos prezesa przeważa. I nieraz zdarzyło się, że „podwójny głos” prezesa był w użyciu. Rzadka była natomiast sytuacja, by przy podejmowaniu jakiejś decyzji prezes znajdował się w mniejszości. Gdy tak się zdarza, od razu pojawiają się wątpliwości co do trwałości kierunku polityki pieniężnej (ekonomiści mówią o wiarygodności, choć źródeł problemów z wiarygodnością może być więcej). A to prezes jest twarzą i RPP, i całego NBP. To on jest główną postacią na comiesięcznych konferencjach rady, które są głównym i najbardziej przystępnym sposobem komunikacji banku centralnego z otoczeniem.
Oczywiście nie tylko prezes musi dostosowywać swoje wypowiedzi (poglądy) do innych członków RPP i całego banku centralnego. Ma również instrumenty, by innych dostosować do siebie. To on sprawuje przecież ostateczną kontrolę nad pracownikami banku, także tymi, którzy przygotowują na potrzeby rady i jej poszczególnych członków rozmaite materiały i analizy. To najwyższej klasy specjaliści, niepodatni na naciski. Mimo to, gdy dwa lata temu pojawiła się informacja o podziale głównego departamentu analitycznego NBP, wzbudziła ona pewne kontrowersje.
Ale warto też pamiętać, że jeśli chodzi o odpowiedzialność za politykę pieniężną, Adam Glapiński ma dziś największe doświadczenie w całej Polsce. W Radzie Polityki Pieniężnej, jako członek zarządu NBP, a później prezes banku spędził równo 10 lat. Hanna Gronkiewicz-Waltz była prezesem półtorej kadencji – niecałe dziewięć lat. Leszek Balcerowicz – jedną sześcioletnią kadencję. Tak samo Marek Belka. Konkurencję mogą robić Glapińskiemu jedynie członkowie zarządu. Kończący właśnie drugą kadencję pierwszy zastępca prezesa Piotr Wiesiołek ma 12 lat doświadczenia, Andrzej Kaźmierczak zaczynał od RPP razem z Glapińskim, Ryszard Kokoszczyński był członkiem zarządu już w 1994 r. Co z tego jednak, skoro w posiedzeniach RPP głos mają jedynie wiceprezesi – i jest to jedynie głos doradczy. Odpowiedzialność ponoszą członkowie RPP i jej przewodniczący. Choć to odpowiedzialność wyłącznie przed Bogiem i historią. ©℗
Gdy jest się „tylko” członkiem RPP, można sobie pozwolić na więcej niż będąc szefem całego banku centralnego. Przynajmniej jeśli chodzi o wypowiedzi. Członek rady zarabia tyle, ile członek zarządu NBP, a w pracy powinien pokazać się dwa razy w miesiącu. Reszta to program dowolny