Coś bardzo dziwnego stało się w ostatnich dniach w Stanach Zjednoczonych. Kilkanaście dni temu krótkoterminowa stopa procentowa, wyznaczana przez bank centralny, poszybowała nagle w górę tak, jakby w USA wybuchł właśnie nowy kryzys finansowy. Z okolic 2 proc. dotarła aż do 10 proc. Wszystkim od razu stanął przed oczami upadający w 2008 r. Lehman Brothers, bo wtedy było tak samo.
Szybko okazało się jednak, że to nie kryzys, a Fed sprowadził oprocentowanie z powrotem na poziomy, które sam swoimi decyzjami wyznacza jako pożądane, wstrzykując do systemu międzybankowego ponad 50 mld dol. w formie jednodniowej pożyczki. Ale to nie znaczy, że problem zniknął. Przy okazji w Stanach Zjednoczonych wybuchła dyskusja o tym, dlaczego tak się stało. Wiele wskazuje na to, że spora część odpowiedzialności spada na sam Fed.
Sytuacja jest groźna, bo to, że nie potrafi on skutecznie upilnować stóp procentowych, podważa jedno z kluczowych założeń, na których w XXI w. opiera się cały światowy system finansowy: że jeśli Fed wyznacza jakiś poziom stóp, to one potem znajdują się na tym poziomie, a nie gdzieś indziej. Generalnie stopa procentowa banku centralnego jest jednym z najważniejszych instrumentów wpływu na koniunkturę gospodarczą w danym kraju. Ale może być ona instrumentem skutecznym tylko pod warunkiem pełnego zaufania na rynku do tego, że bank centralny ma tę stopę zawsze pod kontrolą. Dlatego to, co się stało, po pierwsze jest niebywałe, a po drugie może mieć niepożądane konsekwencje w przyszłości.
Bezpośrednia przyczyna, a raczej zestaw przyczyn, jest znany. W połowie września firmy w USA mają kwartalne rozliczenia podatkowe, robią więc spore przelewy na rachunki rządowe. W tym samym czasie odbywała się też pokaźna aukcja obligacji, która miała ten sam efekt: kolejne spore przelewy na rachunki rządowe ze strony tych, którzy te obligacje kupili, czyli w większości banków. W rezultacie nagle okazało się, że w systemie bankowym jest za mało pieniędzy. Skutkiem tego były próby pożyczenia na rynku międzybankowym kwot potrzebnych do zwykłych codziennych rozliczeń. A skoro popyt na te pieniądze był w tym momencie znacznie większy od dostępnej podaży, to wzrosła cena, czyli w przypadku pieniędzy stopa procentowa.
W gospodarce mamy do czynienia z trzema rodzajami pieniędzy. Dwa z nich są nam doskonale znane: to depozyty w bankach, które krążą z konta na konto zawsze, gdy ktoś robi przelew, oraz papierowa gotówka, którą mamy do dyspozycji, a jednocześnie jest ona składnikiem bilansu banku centralnego. W tym samym bilansie, tuż obok gotówki, znajduje się też trzeci rodzaj pieniądza, czyli rezerwy bankowe. Jego specyfika polega na tym, że jest on niedostępny dla ludzi, bo nigdy nie wypływa poza sektor bankowy. Ten pieniądz służy tylko do wzajemnych rozliczeń między bankami, a stopa procentowa banku centralnego informuje, ile kosztuje codzienne pożyczanie sobie tych rezerw.
Obok gotówki i rezerw w tym samym bilansie banku centralnego istnieją jeszcze rachunki rządowe. Dlatego przelewanie większych sum w stronę rządu oznacza, że w banku centralnym powiększa się stan kont rządowych, ale jednocześnie muszą maleć pozostałe elementy, aby łączna suma bilansu się nie zmieniała. Czyli maleje albo kwota gotówki w obiegu, jeśli zapłacimy podatki gotówką (co dziś już praktycznie nie występuje), albo maleją rezerwy bankowe, jeśli płacimy rządowi przelewami. Dwa tygodnie temu w USA zabrakło właśnie tych rezerw.
Odpowiedzialność Fed za tę sytuację można wskazać na dwa sposoby. Po pierwsze, powinien on przewidzieć to wszystko i zapobiec temu z wyprzedzeniem, bo przecież o tym, że 15 września trzeba zapłacić podatki, a administracja Donalda Trumpa ma potężny deficyt budżetowy, który musi finansować, nieustannie emitując nowe obligacje, wiedzieliśmy już wcześniej. A po drugie, problemu w ogóle by nie było, gdyby nie jeszcze jeden, kluczowy czynnik.
Otóż Fed, który po upadku Lehmana „drukował pieniądze”, czyli zwiększał kwoty rezerw bankowych, przez parę ostatnich lat je „oddrukowywał”, czyli zmniejszał. Najpierw robił to, skupując obligacje z rynku (bank komercyjny tracił obligacje, ale zyskiwał dodatkową gotówkę w postaci rezerw w Fed), a następnie pozwalając tym obligacjom wygasnąć. W związku z tym, że nikt na świecie nie robił tego wcześniej, to „oddrukowywanie” toczyło się trochę na zasadzie improwizacji. Teraz okazało się, że Fed przesadził i „oddrukował” za dużo.
Najlepiej świadczy o tym fakt, że po pierwszym zastrzyku gotówki w postaci pożyczenia na jeden dzień 53 mld dol. banki w kolejnych dniach wcale tych pieniędzy nie oddały. Co więcej, codziennie pożyczają od Fed w ten sam sposób coraz większe kwoty. W tej chwili amerykański bank centralny udostępnia w ten sposób bankom komercyjnym już 140 mld dol. i banki każdego dnia od nowa te pożyczki odnawiają. Zdaniem Morgana Stanleya Fed, aby ustabilizować sytuację w najbliższym czasie, powinien ponownie nieco „dodrukować”, czyli skupić obligacje z rynku za około 315 mld dol.
Ale nie tylko bank centralny jest winny. Zdaniem byłego członka Fed Narayany Kocherlakoty to, co się stało, ma związek z regulacjami, które pojawiły się po kryzysie finansowym z 2008 r. W ciągu ostatnich lat na banki nałożono wiele dodatkowych wymogów dotyczących bezpieczeństwa finansowego. Chodziło w nich o zabezpieczenie całego systemu przed podejmowaniem nadmiernego ryzyka, które było główną przyczyną upadku Lehman Brothers. Jednak każdy kij ma dwa końce i coś, co zwiększa bezpieczeństwo, jednocześnie ogranicza elastyczność reakcji systemu w sytuacjach podbramkowych. Jak powiedział Jamie Dimon, szef JPMorgan Chase, dziś banki mogą mieć niesamowicie duże zapasy gotówki, ale mają też nad sobą niesamowicie restrykcyjne przepisy dotyczące tego, co mogą z nią robić, a czego nie mogą.
W efekcie czasami może się okazać, że nie mogą ich wypożyczyć potrzebującym w wystarczającej kwocie. Fed także powinien to wcześniej przewidzieć. Nie zrobił tego i w efekcie zaliczył poważną wpadkę, która może zaszkodzić jego wiarygodności bardziej niż słowne ataki ze strony Donalda Trumpa. A świat, w którym największy bank centralny ma problem z wiarygodnością, będzie miejscem, w którym wychodzenie z każdego kolejnego kryzysu będzie trudniejsze niż do tej pory.