Pływający terminal LNG w Zatoce Gdańskiej sprawi, że nawet jeśli Baltic Pipe nie powstanie na czas, nie będziemy skazani na Rosję.
Ostatnie dni przyniosły informacje, że Nord Stream 2 zostanie objęty przepisami dyrektywy gazowej. Jak mówił w rozmowie z DGP Jerzy Buzek, przewodniczący komisji ds. badań naukowych, przemysłu i energii w Parlamencie Europejskim i główny negocjator tej dyrektywy po stronie PE, nie ma zgody na to, by rosyjsko-niemiecka rura była wyłączona spod unijnych procedur.
W tej wersji dyrektywy znajdują się zapisy, że wszystkie nowe gazociągi, a takim będzie Nord Stream 2, muszą udostępniać swoją przepustowość na niedyskryminacyjnych zasadach stronom trzecim. Gazprom jako właściciel gazociągu nie będzie więc mógł być jedyną firmą dostarczającą do niego surowiec.
Dlatego Gazprom i jego biznesowi partnerzy mogą zdecydować się na to, by nie wykorzystywać pełnej przepustowości Nord Stream 2. To prowadziłoby do utrzymania po 2020 r. dostaw gazu dla Europy tranzytem przez Ukrainę, co dałoby odetchnąć nie tylko Ukraińcom, ale i Polsce.
Wiadomo też, że dyrektywa gazowa, o którą bitwa w UE rozgrywa się właśnie w związku z Nord Stream 2, będzie dotyczyć też przygotowywanego przez Polskę i Danię gazociągu Baltic Pipe o przepustowości 10 mld m sześc. Ma on już w 2022 r. połączyć Polskę ze złożami norweskiego gazu.
Pełnomocnik rządu d.s. strategicznej infrastruktury energetycznej Piotr Naimski deklaruje, że przygotowania do budowy Baltic Pipe idą zgodnie z planem. Porozumienie Polska-Dania o rozwiązaniu sporu terytorialnego na Bałtyku, na którego ratyfikację w zeszłym tygodniu zgodził się Sejm, oznacza, że tak jest. Prace konstrukcyjne mają ruszyć w II kw. 2020 r. Plan zakłada, że przesył gazu do Polski ruszy już pod koniec 2022 r. Na budowę zostaje więc nie więcej niż 1,5 roku. Biorąc pod uwagę, że Baltic Pipe nie będzie długi (275 km wobec 1200 km Nord Stream 2), jest szansa na realizację projektu w terminie. Jednak kalendarz polityczny pokazuje, że mogą pojawić się zawirowania: tegoroczne wybory parlamentarne i konieczność stworzenia nowego rządu mogą prowadzić do kilkumiesięcznego przestoju decyzyjnego.
Na żadne opóźnienia nie można sobie pozwolić. Z końcem 2022 r. wygasa kontrakt jamalski, na którego mocy Polska importuje dwie trzecie zużywanego gazu. Ta umowa nie zostanie przedłużona. Dotychczas budziło to komentarze, że Polska, stawiając sprawę tak kategorycznie, sporo ryzykuje. Cały plan mógłby wziąć w łeb, gdyby Baltic Pipe się opóźnił.
Mamy wprawdzie terminal LNG, który dzięki szykowanej obecnie rozbudowie (spółka Polskie LNG podpisała umowę z firmą projektową w zakresie doradztwa technicznego) pozwoli zaimportować po 2021 r. 7,5 mld m sześc. gazu rocznie. Wydobywamy z krajowych złóż niespełna 4 mld m sześc. gazu. Krajowe zapotrzebowanie to 16–17 mld m sześc. Sam skroplony gaz ze Świnoujścia i krajowe złoża nie wystarczą. Gdyby budowa gazociągu norweskiego nie skończyła się na czas, musielibyśmy podpisać przynajmniej krótkoterminowy kontrakt na dostawy z Rosji. Nie mielibyśmy dobrej pozycji negocjacyjnej.
Coraz bardziej prawdopodobny staje się inny wariant awaryjny na wypadek, gdyby budowa Baltic Pipe się opóźniła – pływający terminal LNG. – W związku z rosnącym zapotrzebowaniem na LNG i tempem rozbudowy takich obiektów decyzja o budowie pływającego terminala LNG w Zatoce Gdańskiej może być podjęta jeszcze w tym roku – powiedział Maciej Woźniak, wiceprezes PGNiG, podczas zorganizowanego przez kancelarię premiera seminarium w sprawie rozwoju rynku LNG.
Gazowy koncern podpisał w ostatnich miesiącach kontrakty na dostawy amerykańskiego gazu skroplonego w ilościach przekraczających moce przerobowe gazoportu w Świnoujściu nawet po jego rozbudowie. Mówi się też o możliwości podpisania kolejnych kontraktów ze Stanami Zjednoczonymi po korzystnych cenach.
Jak wyjaśnił Maciej Woźniak, pomysł jednostki pływającej to efekt ograniczeń importowych. Trwają już rozmowy w tej sprawie. Od decyzji do uruchomienia takiej jednostki może minąć półtora roku. Moc regazyfikacyjna takiej jednostki to 3,5–4 mld m sześc. gazu rocznie. Tyle, ile zabrakłoby Polsce po rozwiązaniu kontraktu jamalskiego, a bez Baltic Pipe.
Gdyby jednak i zakup jednostki FSRU nie doszedł do skutku, możliwe są też inne warianty awaryjne. Pierwszy to zwiększenie importu gazu z Zachodu na przykład przez wirtualny rewers na gazociągu jamalskimi, czyli odsprzedaż nam przez niemieckie firmy gazu zakupionego od Rosjan i wysyłanego tą drogą. Gdyby natomiast okazało się, że istnieją kłopoty z tą drogą dostaw, można kupować od Niemców gaz i tłoczyć go w stronę Polski. Obu tych rozwiązań polski rząd chciałby jednak uniknąć, ponieważ w naszym regionie każdy gaz dostarczany gazociągami pochodzi z Rosji.
Wypowiedzi naszych przedstawicieli w sprawie pływającego terminala LNG można określić jako mały przełom. Wcześniej jego zakup nie był brany pod uwagę lub określano go jako „pieśń przyszłości”. Jednak w obecnych warunkach jego dołączenie do miksu, z których Polska czerpie gaz, wydaje się rozsądną alternatywą. Taki terminal uruchomili niedawno Rosjanie w Kaliningradzie. Paradoksalnie ma on chronić bezpieczeństwa energetyczne tej rosyjskiej eksklawy w UE.