Inwestorzy z Państwa Środka i Hongkongu mają nasze obligacje warte 3,7 mld zł. Należy się zastanowić, dlaczego tak mało.
Z danych, jakie udostępniło nam Ministerstwo Finansów, wynika, że wśród inwestorów zagranicznych Chińczycy są mało liczącą się grupą. W sumie zagranica ma ok. 192 mld zł długu krajowego. Co oznacza, że chiński udział wynosi ok. 2 proc. i trudno go nazwać znaczącym. Zwłaszcza że inwestorzy z Azji (z pominięciem krajów Bliskiego Wschodu) mają w swoich portfelach obligacje polskiego rządu warte ponad 66 mld zł, co stanowi prawie 35 proc. zagranicznego zaangażowania w nasz dług. Nie wiemy, ile naszych papierów ma chiński bank centralny, bo MF nie prowadzi tak dokładnej statystyki. Wiadomo, że wszystkie azjatyckie banki centralne (bez Bliskiego Wschodu) kontrolują ok. 19 proc. długu będącego w rękach zagranicy.
Zainteresowanie inwestorów z Chin polskim długiem jest istotne z dwóch powodów. Pierwszy: jeśli dojdzie do eskalacji wojen handlowych toczonych przez Stany Zjednoczone, to Unia Europejska – a wraz z nią Polska – prędzej czy później będzie musiała opowiedzieć się po którejś ze stron. Próbkę mamy przy okazji sprawy firmy Huawei i jej domniemanej współpracy z chińskim wywiadem. Choć nikt do tej pory nie przedstawił twardych dowodów, to kolejne kraje Zachodu – sojusznicy USA – deklarują coraz większą ostrożność w kontaktach z chińskim potentatem telekomunikacyjnym. Jeśli ten sam scenariusz miałby być realizowany w przypadku eskalacji konfliktów celnych, to jakiekolwiek uzależnienie kapitałowe od Chińczyków byłoby ryzykowne.
„Z uwagi na relatywnie niewielką skalę zaangażowania inwestorów chińskich w krajowe skarbowe papiery wartościowe nie ma podstaw do zakładania, aby potencjalne ochłodzenie stosunków pomiędzy Polską a ChRL mogło mieć zauważalny wpływ na skalę przepływów nierezydentów oraz na poziomy rentowności na krajowym rynku długu” – twierdzi Ministerstwo Finansów.
Ale nawet gdyby zaangażowanie było znacznie większe, to i tak nie ma pewności, że inwestorzy z Chin daliby Polsce czarną polewkę. Arkadiusz Urbański, analityk rynku długu w banku Pekao, zwraca uwagę, że to oni są jedną z najważniejszych grup kupujących obligacje amerykańskiego rządu. – Gdy stosunki zaczęły się pogarszać, nastąpił odpływ chińskiego kapitału inwestycyjnego z USA, ale nie były to jakieś duże przepływy, które mogłyby zmienić strukturę inwestorów i obraz rynku. Zapewne podobnie byłoby w przypadku innych krajów – mówi Urbański.
Jego zdaniem należałoby się raczej zastanowić, dlaczego Chińczycy mają tak mało polskich obligacji. Potencjał inwestycyjny ChRL jest duży i Ministerstwo Finansów – jako emitent – ma tu duże pole do popisu. Ale, jak zauważa analityk, prawda jest pewnie taka, że polski dług nie jest dla inwestorów z Chin zbyt interesujący ze względu na niewielki zysk.
– W czasach kryzysowych, gdy niektóre kraje strefy euro przechodziły kryzys zadłużenia i rentowności, czy ich obligacji były wysokie, wtedy inwestorzy z Chin byli w nich bardzo aktywni. Dużo się mówiło o kupowaniu przez nich obligacji Hiszpanii, które wówczas były bardzo tanie – ciągnie Urbański. Tymczasem rentowności polskich papierów są na niskich poziomach, co oznacza, że dług emitowany przez rząd w Warszawie jest już dość drogi z punktu widzenia kupującego. A szanse na to, że coś się tu istotnie zmieni, są niewielkie. Choćby dlatego że Rada Polityki Pieniężnej komunikuje, iż nie zamierza zmieniać stóp procentowych przez co najmniej dwa lata.
Mateusz Sutowicz, ekonomista Banku Millennium, uważa, że dużo większą wagę powinniśmy przywiązywać do informacji z Japonii niż do amerykańsko-chińskich przepychanek i pomrukiwań Pekinu po aresztowaniu w Warszawie pod zarzutem szpiegostwa jednego z dyrektorów polskiego oddziału Huawei. Bo to Japończycy chętniej kupują nasze papiery. Wiadomości z Kraju Kwitnącej Wiśni są jednak dla polskiego rządu raczej korzystne. Bank Japonii zamierza utrzymywać swoją ultraluźną politykę pieniężną, co oznacza, że japońscy inwestorzy mogą mieć sporo kapitału do ulokowania. I jak dobrze pójdzie, to źródło szybko nie powinno wyschnąć.
– Kapitał z Chin ma swoją specyfikę, jest np. bardzo aktywny w Afryce. Do Polski odnosi się z rezerwą, ale jeśli uzna inwestowanie w obligacje naszego rządu za zyskowne, to będzie kupował. Zdecyduje rachunek ekonomiczny – mówi Sutowicz. Zwraca uwagę, że wojny celne dotyczą obrotu towarowego, a nie inwestowania na rynku finansowym. – Chiny mogą się odgrażać, że nie będą w odwecie kupowały obligacji amerykańskich, ale gdzieś muszą lokować pieniądze. Zainwestowali w nie tak dużo, że nie będzie im łatwo przenieść ten kapitał. To tak jak z wielorybem, który nie będzie pływał w płytkiej wodzie – ocenia.

rozmowa

Piotr Arak dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego / DGP

Na rynku najważniejsza jest stopa zwrotu

Inwestorzy zagraniczni mają ok. 48 proc. długu polskiego Skarbu Państwa. Czy powinniśmy to brać pod uwagę w związku z wojnami handlowymi?
To, że duża część zadłużenia danego państwa jest własnością podmiotów zagranicznych, jest niebezpieczne przy występowaniu szoków zewnętrznych. Czy może być nim eskalacja wojen handlowych? Jeśli jedna ze stron konfliktu jest bardzo zaangażowana w finansowanie potrzeb pożyczkowych drugiej, może to być narzędziem nacisku. Tak jest w przypadku dużego udziału inwestorów z Chin w emisjach obligacji skarbowych USA: może utrudniać Amerykanom podejmowanie wrogich decyzji wobec Chin, bo mogłyby spowodować reperkusje ekonomiczne.
A w przypadku Europy?
Ryzyko jest mniejsze. A już w Polsce praktycznie nie występuje. Kapitał chiński nie jest mocno reprezentowany w zadłużeniu Skarbu Państwa.
Polska powinna uwzględniać fakt prowadzenia wojen handlowych na świecie przy zarządzaniu długiem?
Na razie nas to nie dotyczy. Byłoby inaczej, gdyby to UE weszła w konflikt celny z USA – a tak nie jest. Moglibyśmy stracić, gdyby UE weszła w sojusz z Ameryką w wojnie handlowej z Chinami. Wtedy nasze firmy – jako poddostawcy – ucierpiałyby na ograniczeniu eksportu do Azji.
To dotyczy tzw. realnej gospodarki. A pytanie brzmi, czy wojna handlowa może mieć wpływ na decyzje inwestorów finansowych.
To może być straszak w politycznych przepychankach, ale ostatecznie liczą się wielkość rynku i jego płynność, bezpieczeństwo inwestycji i stopa zwrotu. Mimo napięcia na linii USA – Chiny nie widać odpływu chińskiego kapitału z amerykańskiego rynku obligacji. Użycie argumentu wycofania kapitału z finansowania długu można by porównać do zrzucenia bomby atomowej, która niszczy wszystko, a nie tylko wybrany cel: emitent poniósłby duże straty, ale wierzyciel także, bo przecież gdzieś ten kapitał musiałby ulokować. A trudno byłoby Chińczykom znaleźć rynek porównywalny wielkością do amerykańskiego.