25 mld dolarów – taka jest wielkość dziury w budżecie Stanów Zjednoczonych tylko za ostatni miesiąc. Gdyby tak było przez cały rok, deficyt budżetowy w USA przekroczyłby 10 proc. tamtejszego PKB. W poprzednim roku fiskalnym zakończonym we wrześniu USA miały największy deficyt budżetowy od sześciu lat, a w roku kolejnym ma być on jeszcze większy. To efekt spadku dochodów po obniżce podatków i jednoczesnego zwiększenia wydatków, głównie na wojsko i na obsługę rosnącego długu publicznego.
Stany Zjednoczone są przypadkiem szczególnym, ale nie wyjątkowym. Wiele wskazuje na to, że wkraczamy w okres zwiększania deficytów budżetowych w wielu państwach świata. To powiększanie deficytów nazywa się też stymulacją fiskalną. Ma ona zapobiegać nadmiernym spowolnieniom gospodarki, które mogłyby się przekształcić w recesję.
Chiny np. zamierzają utrzymywać dość spory deficyt budżetowy w okolicach 3 proc. PKB, aby w ten sposób zrównoważyć negatywne skutki wyższych ceł nałożonych na chińskie produkty przez USA. Wyższy deficyt zostanie osiągnięty dzięki obniżkom podatków nałożonych na firmy.
Z nieco innych powodów, bardziej związanych z bieżącą polityką, wyższe deficyty zobaczymy też w Unii Europejskiej, np. we Włoszech i we Francji. Prezydent Macron, aby uspokoić sytuację na ulicach, obiecał zmiany, które będą kosztować 8 do 10 mld euro i w efekcie dziura we francuskim budżecie przekroczy w 2019 r. 3 proc. PKB.
We Włoszech postulaty, których konsekwencją jest znaczące zwiększenie wydatków i powiększenie deficytu, były już wiosną na sztandarach partii, które wygrały wybory.
Te najbardziej znane przykłady mogą reprezentować znacznie szerszy trend, jeśli tylko sprawdzą się prognozy mówiące o globalnym spowolnieniu gospodarczym (jako następstwie przede wszystkim wojen handlowych).
Wśród wielu ekonomistów i na rynkach finansowych istnieje przekonanie, że z najbliższym spowolnieniem świat będzie walczył stymulacją fiskalną, bo banki centralne nie zdążyły jeszcze podnieść stóp procentowych po ostatnim kryzysie, więc stymulacja monetarna w postaci obniżania stóp tym razem będzie raczej niemożliwa do zrealizowania.
W czasie spowolnienia maleje popyt w sektorze prywatnym, firmy przestają inwestować, bo się boją, ograniczają produkcję, a co za tym idzie, zwalniają ludzi, których już nie potrzebują. Społeczeństwo w coraz większym stopniu złożone także z bezrobotnych wydaje mniej pieniędzy, bo jako całość mniej zarabia. Mniejsze wydatki to niższy popyt na rynku i kółko się zamyka. Aby przerwać taką spiralę, jeśli chcemy uniknąć negatywnych skutków w postaci wyższego bezrobocia, lepiej wykreować dodatkowy popyt za pieniądze z budżetu, a przynajmniej nie przyduszać go cięciami wydatków publicznych. W tym tkwi sens i sedno stymulacji fiskalnej.
Dobry przykład tego, jak to działa, mieliśmy w Polsce mniej więcej 10 lat temu. W czasie kryzysu po bankructwie Lehman Brothers rząd pozwolił na to, aby przez ponad rok deficyt w Polsce sięgał aż 7 proc. PKB. W efekcie stopa bezrobocia nie powróciła nam w rejony znane z lat 2001–2002, czyli powyżej 20 proc., tylko zatrzymała się na 14 proc. i ponownie zaczęła spadać. Oczywiście z drugiej strony zapłaciliśmy za to znaczącym zwiększeniem długu publicznego. Ale zupełnie możliwe, że było warto.
Rosnące zadłużenie publiczne to główny koszt polityki większych deficytów. Jednym z najważniejszych sporów ekonomicznych ostatnich lat jest ten o efekty stymulacji fiskalnej: czy w efekcie zwiększenia deficytu szybciej będzie rosnąć dług, czy PKB? Jeśli to pierwsze, to niedobrze, a jeśli to drugie, to świetnie.
Włosi np. zarzekają się dziś, że gdyby tylko pozwolono im zwiększyć deficyt, to gospodarka natychmiast weszłaby w fazę ożywienia. O tym, że łagodna polityka fiskalna mogłaby pomóc, od lat przekonuje spora część bankierów centralnych, którzy w ostatnich latach próbowali wyciągać gospodarkę z kryzysu zerowymi stopami procentowymi i często widzieli, że bez pomocy ze strony rządów udaje się to średnio.
Z drugiej strony mamy oczywiście bardzo sztywne reguły gry w Unii Europejskiej, progi, za których przekroczenie grożą kary, a najlepszym przykładem tego, co się dzieje, kiedy w środku kryzysu dodatkowo tnie się wydatki publiczne, zamiast je zwiększać, jest Grecja, w której dzięki absurdalnemu programowi naprawczemu z Brukseli recesja zamieniła się w długotrwałą depresję z elementami katastrofy humanitarnej.
Przeciwnicy stymulacji fiskalnej wskazują, że jeśli kraj jest zadłużony, to musi uważać na to, jak reaguje rynek finansowy, a ten, gdy zobaczy zbyt wysokie deficyty, wystraszy się, straci zaufanie, kapitał ucieknie i katastrofa gotowa.
Tyle że to nie zawsze musi być prawda, bo inwestorzy na rynku często są skłonni zaufać wiarygodnemu rządowi, jeśli uwierzą, że wzrost deficytu faktycznie zapobiegnie recesji i zwiększy szanse na szybszy powrót do wzrostu gospodarczego. Na sygnały zwiększenia deficytu we Francji obligacje tego kraju praktycznie nie zareagowały. Reakcje na większą dziurę we Włoszech były, ale raczej umiarkowane. Wszak dochód z odsetek od rządowych obligacji bierze się głównie ze wzrostu gospodarczego w danym kraju, a nie z tego, że ten kraj nie ma deficytu budżetowego.
W tym kontekście, jeśli faktycznie czeka nas spowolnienie i jeśli faktycznie stymulacja fiskalna będzie właściwą odpowiedzią na to spowolnienie, nacisk społeczny ze strony ruchu „żółtych kamizelek” we Francji nie mógł pojawić się w lepszym czasie i lepszym miejscu.