Kilkanaście miesięcy temu w Chinach upatrywano lokomotywy, mogącej uratować świat przed spowolnieniem. Teraz lokomotywa hamuje, a indeksy w Szanghaju wyglądają podobnie jak w Atenach i Madrycie.

Shanghai Composite od początku 2010 do końca września 2012 roku stracił 38 proc. Z tym wynikiem mieści się między zniżkującym o 66 proc. wskaźnikiem giełdy w Atenach i spadającym o 31 proc. indeksem w Madrycie. Ten ranking nie zmienia się wiele, jeśli przyjmiemy niemal dowolny inny horyzont czasowy, poczynając od 2007 roku. Od szczytu hossy z 2007 roku wskaźnik z Szanghaju stracił 66 proc., madrycki spadł o 50 proc., a ateński o prawie 85 proc. Jeśli pominąć Grecję, chiński indeks zasługiwałby na miano najgorszego na świecie.

Wygląda więc na to, że inwestorzy traktują Chiny na równi z będącą de facto bankrutem Helladą i znajdującą się na podobnej ścieżce Hiszpanią. Trudno jednak uwierzyć, że w jednym rzędzie stawiają Grecję, której gospodarka od pięciu lat jest w fazie ostrej recesji i Chiny, w przypadku których tempo wzrostu także od pięciu lat maleje, ale jedynie w okresie największego natężenia skutków globalnego kryzysu finansowego na krótko spadło poniżej 7 proc. Jedynym powodem tak złego zachowania się wskaźników chińskiej giełdy mogą być obawy związane z twardym lądowaniem tamtejszej gospodarki lub wręcz krachem, spowodowanym na przykład pęknięciem bańki na rynku nieruchomości.

Indeksy giełdowe w Atenach, Madrycie i Szanghaju / Media

Choć, jak uczy doświadczenie ostatnich lat, gwałtownego i dramatycznego załamania nie należy wykluczać nawet w najbardziej rozwiniętych i stabilnych gospodarkach, to jednak prawdopodobieństwo takiego scenariusza w przypadku Chin jest niewielkie. Po pierwsze stan chińskich finansów, wiarygodność finansowa i zdolności pożyczkowe zdają się nie mieć sobie równych na świecie. Testowanie tych dwóch ostatnich elementów prawdopodobnie nie będzie konieczne, jeśli wziąć pod uwagę ogromne rezerwy walutowe Chin. Po drugie, chińskie władze dysponują znacznie większym i bardziej skutecznym arsenałem środków, które mogą być użyte w razie konieczności, niż jakikolwiek kraj na świecie. Poza instrumentami typowymi dla gospodarek rynkowych, takimi jak polityka pieniężna, mają one także użyteczną broń w postaci posunięć administracyjnych, zdolnych powstrzymać (przynajmniej na krótką metę) dowolne zagrożenia i problemy gospodarcze lub finansowe.

Najbardziej zastanawiający jest jednak dysonans między niewzruszoną wiarą w możliwości i perspektywy chińskiej gospodarki i giełdy a ich rzeczywistym zachowaniem. Wiarę tę deklaruje nie tylko Mark Mobius, najbardziej znany i zagorzały zwolennik i znawca rynków wschodzących, w tym Chin, ale także wielu innych ekspertów. We wrześniu Goldman Sachs ocenił, że chińska giełda będzie w najbliższych latach najbardziej atrakcyjnym rynkiem spośród krajów grupy BRIC (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny). Patrząc na wykres giełdy w Szanghaju trudno w to uwierzyć. Na razie (i to od niemal trzech lat) jest rynkiem w tym gronie najgorszym. Chińska giełda jednak w przeszłości już nie raz dała dowód swej dynamiki, więc wszystko jest możliwe.

Być może też nadszedł czas, by przyzwyczaić się do tego, że chińska gospodarka nie będzie już rosła w tempie 9-11 proc., ale wejdzie na ścieżkę rozwoju mniej dynamicznego, a bardziej ustabilizowanego, gdy PKB będzie zwiększał się o 7-8 proc. rocznie. Nie od dziś mówi się, że Chiny przestrajają stopniowo swoją gospodarkę w kierunku bardziej nowoczesnej i zrównoważonej. W nieodległej przyszłości powinny pojawić się pierwsze efekty tego procesu. Wówczas Szanghaj może znów być liderem, nie tylko w grupie BRIC. Jak dowodzi obserwacja tego, co działo się tam w ciągu kilku ostatnich lat, jest to wciąż rynek dla cierpliwych i nie bojących się ryzyka.

Roman Przasnyski