Jedną z ofiar obecnego kryzysu jest teoria efektywnego rynku. Mówi ona z grubsza, że wszystkie ważne informacje o danej firmie są uwzględnione w cenach jej akcji.
Marek Siudaj, kierownik działu branże i firmy
Ekonomiści spierają się wprawdzie, jaki jest zakres tych informacji, jednak generalnie to założenie tkwi u podstaw obecnej teorii rynków kapitałowych. Na teorii efektywnego rynku oparta jest także analiza techniczna, która próbuje prognozować przyszłe zachowania cen akcji, walut czy obligacji na podstawie tego, co do tej pory dało się zaobserwować w wykresach.
Jednak kryzys podkopał wiarę w to, że instrumenty są właściwie wyceniane. Gdyby tak było, nie mielibyśmy do czynienia z bańkami na rynkach, a więc także załamaniami gospodarczymi i giełdowymi, które są skutkiem ich pękania.
Sądzę jednak, że cała teoria jest prawdziwa. Kłopot w tym, że aż za bardzo.
Niedawno byłem na spotkaniu zorganizowanym przez DM BZ WBK poświęconym rynkowi forex. Jedna jego część poświęcona była czytaniu rynku, czyli temu, co mniej więcej mówi nam analiza techniczna o zmianach kursów walut. Prowadzący tę część powiedział co najmniej dwie interesujące rzeczy. Że około 80 proc. ruchów rynku jest przypadkowych i nieprzewidywalnych. I że trader (tak się nazywa pracownik instytucji finansowej odpowiedzialny za handel na rynku walutowym), który tygodniami nie dokona żadnej operacji, wyleci z roboty.
Choć pozornie obie te wiadomości nie mają większego powiązania, to faktycznie bardzo dobrze się tłumaczą. Są przypadki, kiedy na kurs waluty mają wpływ określone czynniki – czy to decyzje banków centralnych, czy to wypowiedzi ich przedstawicieli, wreszcie plany polityków i jakieś ważkie wiadomości. W pozostałych przypadkach nie ma żadnego bodźca, który kierowałby rynek w tę czy inną stronę. A przecież handlować trzeba, bo mnóstwo ludzi na całym świecie z tego żyje. A więc przychodzą oni do pracy i kupują bądź sprzedają, posługując się czy to intuicją, czy to podpowiedziami systemów komputerowych, czy też innymi czynnikami. Ale każdy, kto miał do czynienia z prognozami ekonomicznymi, wie, że są one tworzone na podstawie modeli (jedne są lepsze, inne są gorsze), a na dodatek wyniki są rewidowane przez prognozującego, który wedle własnego wyczucia – a więc i nastroju – tu ujmuje, tam dodaje.
O tym, jak duże znaczenie ma nastrój, wiedzą także ci, którzy choć parę razy rozmawiali z różnymi analitykami. Sentyment – czyli właśnie nastroje panujące wśród grających na poszczególnych rynkach – ma czasem zasadnicze znaczenie. Kiedy nie ma sentymentu, nawet dobre informacje nie budzą zainteresowania. Kiedy zaś nastroje są dobre, złe wieści są puszczane mimo uszu.
Około 80 proc. ruchów rynku to dzieło przypadku. A trader, który tygodniami nie dokona żadnej operacji, wyleci z roboty. To też wpływa na kursy akcji
Domyślam się, że ten rynkowy sentyment nie tworzy się odgórnie, przez lekturę przeróżnych wiadomości i ich analizę, ale oddolnie. Znaczenie ma więc to, czy trader przychodzi do pracy w dobrym nastroju, czy w złym, czy ma gorączkę, czy może boli go głowa. Jeżeli tak, to wyceny instrumentów dostępne na rynku rzeczywiście informują nas o wszystkim – od jakości łączy internetowych, szybkości komputerów przez sytuację prywatną i zdrowotną ludzi zatrudnionych w sektorze finansowym po zmiany pogodowe w centrach świata biznesu (a czasami i na peryferiach). Pytanie brzmi: czy taki zasób informacji można sensownie wykorzystać?
Odpowiedź oczywiście już jest. Ma tytuł „Głos Pana” i jest powieścią autorstwa Stanisława Lema. Rzecz traktuje o sygnale, który nadszedł z kosmosu. Do jego rozszyfrowania zatrudniono najwybitniejszych naukowców. Początkowo to i owo się udało – kiedy sygnał potraktowano jako rodzaj schematu, udało się stworzyć substancję, która miała pewne cechy organizmu żywego, a energię do życia pozyskiwała w drodze reakcji jądrowych. Kiedy spróbowano go wykorzystać do naświetlania substancji chemicznych, okazało się, że w dłuższym okresie mógł być on wydatną pomocą przy powstaniu życia. Według jeszcze innej koncepcji na podstawie sygnału można by stworzyć broń.
Jednak w końcu się okazało, że z sygnału tak naprawdę nic nie wynika. Że być może zawiera on mnóstwo ważnych rzeczy, ale ludzie nie są w stanie go odczytać w całości, a te niewielkie fragmenty, które odcyfrowali, mogą być po prostu źle zinterpretowane.
I tu wracamy do analizy technicznej i teorii efektywnego rynku. Trudno powiedzieć, czy informacja, że niejaki John Douglas zatrudniony w funduszu hedgingowym w Chicago miał zły dzień, bo przez spadek ciśnienia pokłócił się z żoną i przyszedł do pracy na potężnym kacu, ma jakieś znaczenie dla gospodarki światowej. I trudno przewidywać, czy w związku z tym makler zatrudniony na giełdzie w Szanghaju, którego ochrzanił przełożony, będzie lepiej postrzegał perspektywy jednego z czeskich banków. Nawet jeśli przyjąć za pewnik, że to wszystko wpływa na ceny akcji czy obligacji, to nie da się tego ogarnąć, skwantyfikować i zbudować na tej podstawie modelu, który służyłby do sensownych prognoz.
Choć – jak sądzę – znajdą się tacy, którzy będą próbować. Skoro daje się czasem na wykresie zauważyć „głowę z ramionami” czy „podwójny szczyt” (sygnały do wyprzedaży akcji), to na pewno jest tam wiele innych ważnych rzeczy. Trzeba tylko szukać.