W sobotę wydawało się, że torreador zadał groźny cios i bestia padnie na arenę. Niestety, szybko okazało się, że to tylko draśnięcie, a byk tylko się rozjuszył i natarł ze zdwojoną siłą. Bankowa korrida trwa, a Europa z coraz większym niepokojem przygląda się hiszpańskim zmaganiom z kryzysem bankowym i recesją.

Początkowo entuzjastyczna reakcja rynków na plan pomocowy dla banków szybko ustąpiła narastający obawom. Po pięcioprocentowym wzroście na otwarciu giełda w Madrycie zakończyła dzień pod kreską, wzmogła się też wyprzedaż włoskich i hiszpańskich obligacji. Rentowności tych drugich osiągnęły we wtorek poziom nienotowany, odkąd Hiszpania przystąpiła do strefy euro. Co chciano osiągnąć, udzielając Madrytowi wsparcia, dlaczego się to nie udało i jakie mogą być dalsze kroki w kierunku rozwiązania kryzysu na południu strefy euro?

Po boomie budowlanym z lat 2001-2007 hiszpańskie banki odziedziczyły mnóstwo niespłacalnych kredytów udzielanych zarówno osobom prywatnym, jak i deweloperom. Najhojniej szastały nimi (inaczej niż w USA) drobne banki, zwane cajas. Dwaj najwięksi hiszpańscy pośrednicy finansowi wyszli za to z kryzysu obronną ręką. Bank Santander stał się nawet w jego wyniku największym bankiem strefy euro pod względem kapitalizacji rynkowej (obecnie wart jest około 50 mld euro). Małe banki długo zaś chroniono przed restrukturyzacją. Mimo trudności z obsługą udzielonych pożyczek przedłużano terminy ich spłaty, tak by w bilansach nie pojawiły się straty.

Dokonano też konsolidacji cajas, licząc, że jako duży bank Bankia lepiej sobie poradzą. Władze miały też nadzieję na poprawę koniunktury gospodarczej, szczególnie w budownictwie, co miało doprowadzić do polepszenia się sytuacji banków.

Jednak oczekiwana poprawa nie nastąpiła, a niepokój o sytuację finansową cajas przeniósł się na cały hiszpański sektor bankowy. W maju zbankrutował bank Bankia i stało się pewne, że rząd będzie musiał interweniować, gdyż banki straciły możliwość finansowania się za granicą, a depozytariusze rozpoczęli powoli migrację do centrum strefy euro. Niestety, hiszpański rząd pieniądze konieczne do uratowania Bankii i zapewne także kilku innych banków musiałby pożyczyć. Wobec ciągle wyższego od wcześniejszych prognoz deficytu i zbyt powolnych reform nowego rządu Rajoya rynki żądały jednak coraz większych premii za ryzyko pożyczania hiszpańskiemu rządowi. Nie bez znaczenia był też fakt, że nowe środki miały pójść właśnie na pomoc dla banków.

Rząd od dawna twierdził bowiem, że żadna pomoc nie jest potrzebna, a teraz okazało się, że konieczne są znaczne sumy. Rynki pamiętają znakomicie sprawę Irlandii, której minister finansów pod koniec 2008 roku zapewniał, że przygotował „najtańszy w świecie plan ratunkowy dla banków”, który pochłonął potem w dwa lata ponad 30% PKB i doprowadził Zieloną Wyspę na skraj bankructwa. Zrozumiałe są więc obawy, że gwarancje udzielone bankom mogą okazać się ponad siły hiszpańskiego budżetu.

By więc uwolnić Madryt od konieczności wyłożenia dodatkowych kilkudziesięciu miliardów euro w trakcie recesji i konsolidacji fiskalnej, pozostałe kraje strefy zaoferowały pomoc w wysokości 100 miliardów euro. W efekcie rząd hiszpański będzie mógł spokojnie wrócić do swoich zadań, a reszta Europy będzie mogła odetchnąć z ulgą.

Niestety, plan się nie powiódł. Powód fiaska jest zaskakująco prosty i dowodzi tego, jak unijni przywódcy wciąż mało rozumieją powagę sytuacji. Otóż pożyczka mająca służyć do dokapitalizowania sektora bankowego nie została skierowana bezpośrednio do instytucji finansowych, lecz wziął ją na siebie hiszpański rząd. W efekcie do całkowitego zadłużenia dopisana zostanie suma wysokości około 10% PKB, przez co na koniec tego roku sięgnie ono 90% PKB. Na tym jednak nie koniec. Doświadczenie greckie z marca tego roku wskazuje, że w razie bankructwa pożyczki od rządów UE nie podlegają restrukturyzacji. Na straty idą jedynie te, których udziela sektor prywatny. W rezultacie całej operacji dług jest więc większy, a jego bezpieczeństwo mniejsze. Nic więc dziwnego, że uczestnicy rynku masowo zaczęli pozbywać się hiszpańskich papierów.

O ile jednak ogłoszony w sobotę plan nie przyniósł szybko trwałych rezultatów, dał nadzieję, że zrestrukturyzowane banki zaczną w przyszłości w większym stopniu pomagać hiszpańskiej gospodarce. Ponadto pokazał w pewnej mierze, że przyparci do muru przez rynki politycy potrafią podejmować trudne decyzje. Ożywił też nadzieje na uzyskanie ze strony europejskiego banku centralnego wsparcia w postaci trzeciej rundy pożyczek dla banków. W wyniku przeprowadzonej operacji banki hiszpańskie będą lepiej dokapitalizowane, dlatego EBC chętniej zdecyduje się na trzecie LTRO. Otrzymane środki banki zainwestują zapewne potulnie w obligacje hiszpańskiego rządu, ułatwiając mu rolowanie długu i obsługę deficytu. Jeśli konsolidacja finansów publicznych będzie postępowała zgodnie z planem (obniżenie deficytu do 3% PKB już w przyszłym roku), rynki powoli zaczną odzyskiwać zaufanie. Jeśli nie, będzie potrzeba kolejnego planu ratunkowego.

Ze względu na trudności polityczne w przeprowadzeniu bardziej ambitnych projektów, takich jak unia bankowa czy unia fiskalna, zapewne po raz kolejny wykorzystany zostanie EBC. Niewykluczone, że zagrożona bankructwem Hiszpania w całości przejdzie pod unijną kroplówkę, a środków na ten cel dostarczy właśnie bank centralny. Od dawna mówi się o pomyśle zamiany Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego w bank, tak by fundusz mógł pożyczać od EBC na ratowanie zadłużonych rządów. Gdyby wynik niedzielnych wyborów w Grecji był niepomyślny, takiego obrotu spraw spodziewałbym się już na kolejnym unijnym szczycie 28 czerwca. Taka decyzja powinna powstrzymać kryzys w strefie euro, bo EBC ma dość pieniędzy, ale takie carte blanche dane politykom grozi gwałtownym wzrostem inflacji, jeśli długów nie będzie się dało spłacić.

Maciej Bitner