Tylko jedna partia opowiada się za szybkim przyjęciem wspólnej waluty. Reszta chce poczekać, aż będziemy bogatsi, a Euroland wyremontowany.
Temat wejścia do Eurolandu nie istnieje w polskiej polityce przynajmniej od siedmiu lat. Wtedy to przedstawiciele Ministerstwa Finansów ogłosili, że najwcześniej możemy zamienić złotego na euro w 2015 r. Chwilę później rząd PO-PSL zrezygnował w ogóle z podawania daty. Od tamtej pory już żadne deklaracje co do terminów nie padły, a politycy nie zrobili kroku zmierzającego do zmiany zapisów w konstytucji, które umożliwiałyby nam poważne myślenie o dołączeniu do strefy.
Nowoczesna mówi „tak”
Dzisiaj wśród sił parlamentarnych nie ma szczególnego entuzjazmu dla przyjęcia euro. Tylko jedna partia jest za szybką integracją Polski ze wspólnym obszarem walutowym. Nowoczesna zdaje sobie sprawę, że o polityczny konsensus w sprawie rezygnacji ze złotego będzie trudno, ale mimo to obrała sobie taki cel.
– Powinniśmy się znaleźć w strefie euro, najszybciej jak będzie to możliwe. Oczywiście wymaga to przygotowania polskiej gospodarki, tak by nie odbiło to się negatywnie na naszych portfelach. Ale musimy to zrobić, bo po wyjściu Brytyjczyków z Unii strefa państw nieposiadających wspólnej waluty będzie marginalna – mówi Paulina Hennig-Kloska z Nowoczesnej. – To może oznaczać podział UE na grupy dwóch prędkości z nami w tej drugiej, która się nie chce integrować – dodaje. W argumentacji jej partii przeważają dziś argumenty polityczne, choć są także ekonomiczne.
– Euro to wsparcie dla gospodarki, bo ryzyko walutowe jest jednym z głównych, jakie dotyczą naszych eksporterów i importerów. Jeśli mamy zwiększać udział handlu zagranicznego, to nie ma bezpieczniejszej drogi niż przyjęcie wspólnej waluty – podkreśla posłanka.
PSL jest sceptyczny
– Strefa euro musi najpierw dokończyć swoją reformę. Ja jestem większym zwolennikiem własnej waluty. Choć wchodząc do UE, zobowiązaliśmy się, by dołączyć do Eurolandu, to dziś nie jest na to dobry moment – mówi lider ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz. Kiedy będzie? Nie wie, ale przypomina, że dekadę temu Donald Tusk deklarował, że Polska za dwa lata będzie w Eurozonie, po czym nastąpił kryzys i ta nadal boryka się z problemami.
Kukiz’15 i PiS na „nie”
– To projekt polityczny, a nie ekonomiczny. Strefa euro jest sprzeczna z zasadą solidarności europejskiej. Powoduje utratę konkurencyjności przez państwa południa. Przyjęcie wspólnej waluty pozbawiłoby nas niezależnej polityki pieniężnej – podkreśla wicemarszałek Sejmu Stanisław Tyszka.
Chęci do szybkiej rezygnacji z narodowej waluty nie ma także w dwóch największych ugrupowaniach parlamentarnych. Rządzące PiS ustami swojego prezesa wskazywało, że dobrym momentem na wejście do strefy euro będzie czas, gdy pod względem bogactwa zbliżymy się do Europy Zachodniej. To może potrwać jednak jeszcze wiele dekad.
– Jedno jest pewne: przyjęcie euro bardzo mocno przydusiłoby naszą gospodarkę. Można o nim myśleć dopiero wówczas, gdy będziemy na gospodarczym poziomie Niemiec, Holandii, Belgii, południowej części Wielkiej Brytanii. Zaznaczam, że osobiście jestem dość sceptyczny, czy nawet wówczas powinniśmy zrezygnować z własnej waluty – mówił we wrześniu w rozmowie z tygodnikiem „Sieci Prawdy” Jarosław Kaczyński.
PO – nie teraz
Pośpiechu do unii walutowej nie widać też w PO. Największa partia opozycyjna już się sparzyła na temacie euro w czasie kryzysu i chociaż mówi „tak” dla obecności Polski w Eurolandzie, to stawia warunki, których wypełnienie jest dzisiaj trudne.
– Po pierwsze, strefa euro powinna uporać się ze skutkami kryzysu zadłużeniowego i zbudować skuteczne zabezpieczenia przed jego powtórką. Po drugie, Polska musi być dobrze przygotowana na wprowadzenie euro, a Polacy w pełni do tego przekonani. Nie wystarczy, abyśmy spełnili kryteria nominalne z traktatu z Maastricht. Musimy tak przebudować gospodarkę, aby niezależnie od koniunktury na świecie euro nam się opłacało – podkreśla Andrzej Rzońca, główny ekonomista PO.
Wyraźnie więc widać, że zdecydowana większość parlamentu nie chce szybko zobaczyć euro w portfelach Polaków. Żeby to zrobić, potrzebna jest zmiana konstytucji, a do tego potrzeba co najmniej 307 głosów. PO i Nowoczesna mają ich 162, czyli prawie połowę mniej.